Gdzie zaczyna się stos?
Jako specjaliście od szukania dziury w całym zdarza mi się czasem zastanawiać gdzie postawić kropkę?
Czy nadmierna uwaga zwracana na poprawność gramatyczną jest „przeczulicą”, byciem „grammar nazi”? Skoro sens dotarł, to po co robić zamieszanie? Skoro wiadomo o co chodzi, kiedy ktoś powie „100 gram”, to czy jest sens zwracać uwagę, że powinien mówić „100 gramów”?
Czy błędy w interpunkcji, wymowie, składni — czy to jest „przypierdalanie się”, czy troska o detale? Czy może jest to podszyte snobizmem poczucie wyższości, siedzące na tyle głęboko, że nawet przed samym sobą trudno jest się do niego przyznać?
Czy może wreszcie są to czysto akademickie dywagacje i na co dzień nikogo nie obchodzą, bo trza robić, a nie się przejmować, czy „pisze”, czy „jest napisane”?
Gdzie jest ta granica? Gdzie postawić tę cholerną kropkę?
Gdzie zaczyna się stos?
Podobnie jest w dziedzinach, z którymi jestem zawodowo związany od dekad — technologii i projektowaniu. Obserwuję i myślę o tym, skąd bierze się to ciągłe niedopracowanie, niekończące się niedorobienie i ciągłe przesuwanie granicy pojęcia „wystarczająco dobrze”, które w końcowym efekcie powoduje spadek jakości wszystkiego i wszędzie? Gdzie kończy się „jest trochę nierówno”, a gdzie zaczyna „mam wyjebane”? Czy tworzenie produktów w wersji MVP (minimum viable product) nie jest przypadkiem bardziej szkodliwe, niż pomocne, ustawiając suwak tolerancji jakości wykonania coraz bliżej wartości „cokolwiek”?
Zauważanie, że coś nie działa tak, jak powinno; że jakiś proces nie ma sensu; że coś jest brzydkie, krzywe, niepraktyczne — również w kontekście własnej pracy — czy jest to jakieś dążenie do perfekcjonizmu, który w niewielkich dawkach może być strawny i czasem pomocny, może nawet uzasadniony, natomiast w nadmiarze staje się dystraktorem, niszczycielską siłą paraliżującą dalszy rozwój?
Skoro diabeł tkwi w szczegółach, to czy zaniedbując coraz więcej tych szczegółów nie pomagamy miernocie, słabemu wykonawstwu i bylejakowiczostwu w zawłaszczaniu coraz większych połaci naszej przestrzeni i uwagi?
Pisząc jakiś czas temu tekst o tym, że świat potrzebuje przeciętnych projektantów przypatrywałem się myśli, że nie wszyscy potrzebują projektów na wysublimowanym poziomie, wyjątkowych i rewolucyjnych w swej klasie; że nie każdy urodził się z talentem i zmysłem estetycznym pozwalającym od razu tworzyć projekty na poziomie najlepszych projektantów na świecie; że znakomita większość znanych mi projektantów zaczynała od rzeczy (delikatnie powiedziawszy) słabych i rozwój od podstaw najczęściej jest procesem długotrwałym, w którym każdy przechodzi własny etap „miernoty”.
Zastanawiam się jednak, czy kultywowanie przeciętności nie jest jednokierunkową ulicą prowadzącą w stronę ciągłego obniżania wspólnego mianownika.
Nie mówię, że wszyscy poniżej jakiegoś arbitralnego poziomu nie powinni mieć wstępu „na salony” (zresztą kto miałby egzekwować jego przestrzeganie), ale jeśli godzimy się na obcowanie ze „złym projektowaniem”, to pretensje możemy mieć jedynie sami do siebie, że jakość docierającej do nas komunikacji jest tak miałka, a dyrektorzy kreatywni większych i mniejszych agencji reklamowych, poklepując się wzajemnie po pleckach, pod płaszczykiem innowacji i „nieszablonowego podejścia” na prawo i lewo promują bidę z nędzą, rozdając sobie samym pochwały i nagrody.
Jak ze wszystkim na tym świecie najlepiej chyba byłoby znaleźć złoty środek, punkt równowagi pomiędzy skrajnościami, jakimi są z jednej strony perfekcjonizm, a z drugiej tumiwisizm czy chujwbityzm i dziadostwo. Z trzeciej strony, jak ciekawie to zaobserwował Mark Manson, wszyscy w zasadzie jesteśmy przeciętni w większości spraw, a sztuką jest znalezienie wyzwolenia od strachu przed byciem przeciętnymi i skupieniu się na poszukiwaniu rzeczy ważnych dla nas, zamiast na tych, w których jesteśmy „w miarę spoko”.
Poszukiwanie końca stosu przeciętności i momentu, kiedy przestaje on być stertą słabego czegokolwiek, a zaczyna być wartościowy nie spędza mi snu z powiek. Tym niemniej wydaje się problemem godnym uwagi, szczególnie w czasach, kiedy kwestionujemy wtłoczone przez poprzednie pokolenia pragnienie pogoni za szczęściem, związanym jedynie z posiadaniem, wymuszonym koniecznością rozwoju rynku i pomnażaniem kapitału; kiedy krytycznie przyglądamy się definicjom miłości, związków, płci, czy człowieczeństwa jako takiego; kiedy coraz częściej poszukujemy własnych pojęć opisujących szczęście, jakiego sami chcemy doświadczać.
Kiedy poznajemy, że osiągnęliśmy moment przełomowy, kiedy przesypuje się nasz wewnętrzny stos „średnio” i zaczynamy dosypywać do stosu „dobrze”?
Kiedy następuje ten moment, w którym przestaje być czegoś „trochę”, a zaczyna być „dużo”? W którym momencie powstaje masa krytyczna zapoczątkowująca zmianę? Kiedy reakcja na sytuację (poprawienie błędu językowego) jest tym właśnie (poprawieniem błędu), a kiedy staje się „przypierdalaniem do nieistotnych szczegółów”?
Czy może jednak jest to szukanie dziury w całym, w którym się specjalizuję z niezłymi, myślę, wynikami? Czy narzut społecznych mechanizmów i skrótów myślowych wraz ze zbiorową świadomością pozwalającą przeskoczyć niedobory komunikacyjne wystarczają, żeby przekazać sens, nie skupiając się na detalach? Czy jednak jest snobizmem semantycznym czepianie się, kiedy ktoś używa słowa „funkcjonalność” w kontekście „funkcja”?
Nie mam odpowiedzi na te pytania, wciąż ich poszukuję. Możliwe też, że nigdy ich nie odnajdę. To jedna z tych życiowych przygód, której jedynym celem będzie zaspokojenie mojej własnej ciekawości, a ona właśnie i poszukiwanie wiedzy przez lata stawały się moim modus operandi, z którego nie zamierzam rezygnować tylko dlatego, że każda odpowiedź prowadzi do kolejnego zbioru pytań.
Kto pyta, ten ma więcej pytań?