Czy na pewno muszę?

Bartek Jagniątkowski
5 min readMar 10, 2020

Semantyka to trochę dziwne zagadnienie.

Takie jakby nic.

Po co w ogóle istnieje ten na co dzień niezauważany przez znakomitą większość ludzi element komunikacji, tak bardzo kulejącej w każdej dziedzinie i na każdym etapie życia? Przestaliśmy przecież zupełnie zwracać uwagę na estetykę wypowiedzi, na elegancję zdań, na symbolikę kryjącą się za słowami i gestami, skupiając się tylko na treści, na suchym przekazie. Nie chodzi już nawet o to, że zazwyczaj na co dzień nie dzielimy się, nie mówimy i nie piszemy o tym, co w nas siedzi, nie mamy chęci podzielenia się emocjami, abstrakcyjną myślą czy obserwacją, a raczej o to, że komunikujemy się jedynie „w celu”, aby coś przekazać, nakazać, narzucić, czegoś zażądać. Chodzi nam głównie o to, aby jak najkrócej, jak najszybciej, jak najprościej; byle przekazać czysty sens potrzeby nie oglądając się na formę, elegancję, bo to tylko przeszkadzajki, ozdobniki, przez co – wydaje mi się – gubimy siebie nieco w tych uproszczeniach. Zapominamy o tym, co sprawia, że „my” to faktycznie my, zostawiamy coraz mniejszy ślad tego, co sprawia, że jesteśmy „sobą”.

Tymczasem wydaje mi się, że drobna zmiana w tworzonej myśli czy wypowiadanym zdaniu może diametralnie wpłynąć na sposób postrzegania świata i opisywanie czy nawet wręcz istnienie życiowych problemów, na myślenie i mówienie o swoich potrzebach, chęciach, na zmianę percepcji i poziom własnej świadomości.

Diabeł tkwi w szczegółach.

Na przestrzeni poprzedniego roku dużo o tym myślałem i doświadczałem tego, jak bardzo słowa determinują naszą ocenę sytuacji i nasze relacje z innymi ludźmi, jak mocno wpływają na zabarwienie i ciężar chwili, na stosunki we wszelkich relacjach międzyludzkich, w związkach, w pracy, wśród współpracowników, znajomych, przyjaciół. Przez długie lata zupełnie nie zastanawiałem się nad tym, jak bardzo nasz codzienny słownik przepełniony jest słowami czy zwrotami, które niosą za sobą cały bagaż łączących się z nimi i oczekiwanych reakcji.

Ot, choćby takie słowo „muszę”.

Wszyscy ciągle coś „muszą”. Całe dnie mamy wypełnione po brzegi czymś, co „musimy”. Każdy, nawet najbardziej banalny marketingowy bełkot przesycony jest jakimś przymusem.

Zrozumiały jest dla mnie mechanizm, który tutaj zachodzi — sam fakt, że skupiam się na tym konkretnym słowie sprawia, że tym częściej to słowo zauważam, zwracam na nie uwagę i wyłapuję w docierających do mnie komunikatach. Przeprowadźcie jednak sami prosty eksperyment: wsłuchajcie się albo wczytajcie w to, co mówią czy piszą ludzie najbliżej was (przeszukując chociażby historię waszych rozmów na komunikatorach) i policzcie, ile razy w rozmowie pada słowo „muszę” odmieniane przez wszystkie formy i przypadki. Spróbujcie policzyć, ile razy wy sami korzystacie ze słowa „muszę”.

Musisz tylko wysłać SMS, żeby wygrać nagrodę.
Musisz pójść do znajomych, bo musicie się zobaczyć.
Musisz zadzwonić do przyjaciółki, bo musicie porozmawiać.
Musisz pojechać po ziemię do kwiatów, bo musisz je przesadzić.
Musisz przeczytać tę książkę, jest świetna.
Muszę wstać. Muszę iść do pracy. Muszę iść do szkoły. Muszę odrobić pracę domową. Muszę umyć naczynia. Muszę zrobić zakupy.

Jednocześnie nikt nie lubi być do czegoś zmuszany. Skąd więc ten przymus wciąż obecny w naszych rozmowach? Skąd w nas ten przymus wykonywania rzeczy, na które nierzadko moglibyśmy i powinniśmy mieć ochotę? Dlaczego sami sobie wciąż wrzucamy ten przymus między słowa? Dlaczego codziennie budujemy relacje oparte na przymusie? Dlaczego codziennie zmuszamy samych siebie?

Przez długi czas tego typu obserwacje krążyły mi gdzieś na skraju zwerbalizowania. Postawiłem więc sobie za cel próbę wyeliminowania z własnej komunikacji słowa muszę poprzez świadome zastępowanie go dwoma zamiennikami w zależności od konkretnej sytuacji:

„potrzebuję” albo „chcę”.

Drobna zmiana, wydawać by się mogło, że czysto semantyczna właśnie, a wydaje się wnosić zupełnie inne nastawienie emocjonalne do podejmowanej decyzji czy rozwiązywanego problemu. Jak często w naszej codziennej komunikacji słowo „muszę” staje się synonimem, automatycznym zamiennikiem, skrótem myślowym, za którym kryją się zupełnie inne mechanizmy, takie właśnie, jak potrzeba czy chęć?

Jeśli nie muszę, a chcę, to mój stosunek do rozpatrywanej materii czy zagadnienia nabiera koloru chęci zamiast szarości przymusu.

Jeśli nie muszę, a potrzebuję, to sytuacja nabiera kontekstu zaspokajania potrzeby zamiast wypełniania polecenia.

Chcę pójść do znajomych, bo chcę się z nimi zobaczyć — mam im tyle do powiedzenia.
Chcę zadzwonić do przyjaciółki, bo potrzebuję z nią pilnie porozmawiać.
Potrzebuję pojechać po ziemię do kwiatów, bo chcę je przesadzić.
Polecam ci tę książkę, jest świetna.
Potrzebuję wstać. Potrzebuję iść do pracy. Potrzebuję odrobić pracę domową. Potrzebuję umyć naczynia. Potrzebuję zrobić zakupy.

Muszę iść do szkoły.
No dobra, potrzebujemy wyjątków, bo w tym przypadku brak przymusu skończy się absolutną anarchią.

Nie mam w tym eksperymencie jakiegoś mocno sprecyzowanego celu. Chcę zobaczyć, co — jeśli cokolwiek — zmienia się w mojej percepcji własnych możliwości i własnej oceny świata w momencie usunięcia ze swojego bezpośredniego otoczenia przymusu, choćby tylko werbalnego.

Czy nawet domnienamy przymus wpływa na jakość kontaktu? Czy jeśli zamiast „musieć” będę „chciał” się z kimś spotykać, to czy to spotkanie nabierze wtedy innych cech? Jeśli tak, to jakich? Jeśli nie musimy rozwiązywać problemu, to czy potrzeba jego rozwiąznia wpłynie na podejście do niego? Co zmieni się w naszym wspólnym życiu, jeśli w komunikacji z partnerką będę odwoływał się do swoich potrzeb i chęci? Jak zmieni się mój układ z córką, jeśli zamiast przymuszania jej do pewnych czynności odwołam się do potrzeby?

To na razie otwarte pytania, pozostające wciąż bez odpowiedzi, albo odpowiedzi na tyle ulotnej, że zrozumiałej tylko dla mnie.

Co ciekawe — i co może być właśnie efektem tego eksperymentu — próba świadomej eliminacji słowa „muszę” z mojej codziennej mowy spowodowała na pierwszym etapie ciągłą potrzebę korekty już wypowiedzianych zdań, wobec czego wciąż mówiłem „musimy zrobić… potrzebujemy zrobić”. Potem jednak ta eliminacja wprowadziła drobną pauzę, chwilę na zastanowienie, opóźnienie w werbalizacji sformułowanej w głowie myśli — ergo złota rada „pomyśl zanim powiesz” stała się nieco łatwiejsza w realizacji niż dotychczas.

Wiem jednak na pewno, że wraz z samym uzmysłowieniem sobie zachodzącego zjawiska pewną wiedzę już zdobyłem — nie chcę musieć. Wybieram świadomie chęć i potrzebę.

Jak na razie za największy sukces tego eksperymentu uważam fakt, że kiedy przeprowadziłem na ten temat rozmowę z moją ośmioletnią córką, z jej ust po chwili zastanowienia padło najlepsze zdanie, jakie mógłbym sobie wymarzyć w podobnej sytuacji i które – wydaje mi się – gdzieś, na jakimś poziomie, zaadaptowała na własne codzienne potrzeby:

wszystko mogę, nic nie muszę.

Dokładnie tak, dzieciaku – możesz wszystko, tylko chciej.

--

--

Bartek Jagniątkowski

Philosopher / Mentor / Thinker / Lecturer / Writer / Painter / Best dad in the whole world / https://jagniatkowski.net